ADAM SZUBA
DZIESIĘĆ WRAŻEŃ
NA GODZINĘ


ROZDZIAŁ 2
PIŁA ZALANA ŚWIATŁEM


1




Piła przywitała nas słońcem i temperaturą około 12 stopni Celsjusza. Nie za duża to wartość, ale wziąwszy pod uwagę wczesną porę dnia, można było stwierdzić, że w południe będzie dość ciepło jak na kwietniowy okres przystało. Brama fabryki Philipsa, pod którą się znaleźliśmy wyglądała jak wiele bram innych zakładów przemysłowych. Szlaban, furtka, oznaczenie drogi wewnętrznej i malutki, chyba blaszany domek ochroniarzy ładnie wrysowywały się w tło terenu. A w tle tym widać było kilka hal i mniejszych pomieszczeń w większości pokrytych blachą o niebieskim lub białym kolorze.



Na zapalonym silniku oczekiwaliśmy w autobusie na Artura, który jako główny koordynator akcji ze światłem, udał się do ochroniarzy, negocjować o godzinie przyjęcia naszej grupy. W portierni znajdowała się jedna pani (trudno stwierdzić czy przynależąca do grupy ochroniarskiej) i jeden ochroniarz. Pani ta zajmowała się otwieraniem szlabanu gdy pojawiał się przed nim pojazd z pracownikiem kiwającym do niej przyjaźnie ręką. Natomiast siedzący w pomieszczeniu jegomość zajmował się odbieraniem telefonów - niewiadomo od kogo adresowanych.
- Dzień dobry - rozpoczął spokojnie Artur zamykając za sobą drzwi do portierni (rzecz jasna uprzednio do niej wszedłszy). - Jesteśmy grupą z Warszawy umówioną dziś na spotkanie.
- Ooo! Ładnie - zareagował ochroniarz, po czym podniósł słuchawkę i porozumiał się, zapewne, z jakąś odpowiedzialną za temat osobą.
Artur obawiał się, ze za chwilę zostanie poruszona kwestia godziny umówionego spotkania. Zupełnie automatycznie odpowiedział ochroniarzowi, gdy ten zapytał:
- Na którą byli Państwo umówieni?
- Na dziesiątą.
- Nie przygotowali jeszcze wszystkiego pod waszą wizytę. Biuro zaczęło dopiero od ósmej, więc niestety musicie poczekać do 10.
- A gdzie będziemy mogli zaparkować autobus - pyta roztropnie Artur przewidując wątpliwości, które mogą się przy powrocie do fabryki pojawić.
- Proszę przyjechać od Kossaka - wtrącą się niespodziewanie pani obsługująca szlaban.
- Nie! Tu od bramy! - prawie krzyczy portier, po czym powtarza podniesionym głosem - tu od bramy proszę podjechać.
Chwilę jeszcze trwał ten spór obsługi na temat wjazdu do fabryki. Efekt był taki, ze wychodząc z portierni Artur nie wiedział, który wariant wjazdu przyjąć przy przyjeździe na godzinę 10:00. Gdy wrócił do autokaru, przekazał wszystkim zdobyte informacje, łącznie z rozterką odnośnie późniejszego miejsca dotarcia.



W związku z tym, ze do dziesiątej było jeszcze grubo ponad półtorej godziny, nikt nie był przeciwny propozycji, by podjechać autokarem do centrum Piły i po zaparkowaniu go, skorzystać z odrobiny czasu wolnego - na spacer czy tylko na zwykłe rozprostowanie nóg.



Przejechaliśmy prawie całą Piłę rozglądając się za jakimś parkingiem, który nadawałby się dla naszego pojazdu. Dotarliśmy aż do terenów dworca głównego. Kierowcy wiedzieli, ze dalej czekają nas już raczej peryferia miasta, więc podjęli decyzję o zawróceniu. Dzięki temu dwukrotnie można było podziwiać z wiaduktu dworzec, a przede wszystkim układ torowy stacji, a także wjazd autobusu szynowego SA102 z niezidentyfikowanej przeze mnie strony. Wjechaliśmy w boczne uliczki centrum Piły licząc na to, że przyniosą nam więcej szczęścia niż główne. Znaleźliśmy parking, calusieńki pusty! Ale trzeba go było pominąć, ponieważ na znakach widniała informacja: "Parking wyłącznie dla pojazdów osobowych". Jednakże gdy dalsza jazda co raz bardziej zwężającą się ulicą nie przyniosła pożądanego skutku, kierowca zawrócił i przycupnął na skraju miniętego wcześniej parkingu. Jak domniemywaliśmy, zakaz parkowania dużych pojazdów był spowodowany stosunkowo niedawno położoną kostką Bauma na całej powierzchni parkingu i znak ten chronił powierzchnię przed wgnieceniami od nacisku ciężarówek. Nasz pojazd nie był tak ciężki jak wielkie ciężarówki załadowane po brzegi towarem, więc dużej krzywdy parkowaniem Pile nie wyrządziliśmy.



O 8:30 wyszliśmy z autokaru, by zaraz potem w grupie 7 osób wyruszyć na ulice Piły. Połączyliśmy spacer z ważnym celem jakim było znalezienie ulicy Kossaka (bądź chociaż kierunku, który należy obrać, żeby ją znaleźć), bo podjęta została decyzja, że wjazdu do Fabryki Philipsa dokonamy od strony, którą rekomendowała pani rozmawiająca z Arturem. Krążyliśmy tak po tym mini centrum Piły i rozpytywaliśmy wśród różnego pokroju przechodniów jak dojechać do ulicy Kossaka. Najtrafniejszej odpowiedzi udzielił jakiś miły człowiek, ale jak się okazało odpowiedzi niepełnej, ponieważ idąc kawałek pieszo zaproponowanym kierunkiem, stwierdziliśmy, że skierowałby nas w ulicę o niedopuszczonym ruchu pojazdów powyżej 3,5 tony. Jednakże kolejne 10 minut spokojnego spaceru - między innymi po jednej stronie wielkiego ronda pilskiego (chyba głównego skrzyżowania w mieście) - przyniosło jednoznaczną odpowiedź, którędy pojedziemy do fabryki.



Z ronda zeszliśmy na chodnik, który biegł przez coś, co mogło przypominać park. Mniej więcej na środku dłuższego odcinka, na którego horyzoncie widać było ulicę wraz z pawilonami handlowymi znajdowała się po prawej stronie ławka. Siedziało na niej trzech chłopaków z naszej wycieczki. Nie znając wielu jej członków, nie miałem pewności czy pytanie skierowane przez jednego kolegę z naszej grupy do trójki popijającej piwo z puszki miało formę zagajenia czy też poszukiwania rzeczowej odpowiedzi na merytoryczne pytanie.
- Gdzie piwko można kupić?
- Tam - odpowiedzieli niemal jednocześnie i podnieśli prawe ręce (w lewych trzymali puszki) i nakierowali palce wprost na delikatesy.
Śmialiśmy się głośno, nawet idąc jeszcze w stronę ulicy. Taką zgodność wypowiedzi i gestów bardzo rzadko można spotkać. Podczas gdy znajomi udali się do delikatesów - bynajmniej nie po piwo, a po zwykłe artykuły spożywcze typu sok czy woda mineralna - ja wszedłem do apteki i ucieszony, ze sa tylko dwie osoby przede mną, stanąłem uśmiechnięty w kolejce. Chciałem kupić szampon do włosów w saszetkach (lub saszetce), co by dużej butli aż z Warszawy nie musieć dźwigać do krajów Europy Zachodniej. Stojąc tak grzecznie za miłym panem przysłuchiwałem się rozmowie jaka prowadził z kupującą właśnie lekarstwa starszą panią.
- Ojej! Widzi pan, tyle pieniędzy wydaję na te lekarstwa... ojej!
- Proszę pani - zaczął przeciągle mężczyzna - niech się pani nie łudzi, że leki będą za darmo. Nie będą! A niech mi pani to pokaże - odezwała się kupująca tym razem do pani magister w okienku - uuuu! Ja chyba to mam! Tak, to mam! To po co mi jeszcze? Prawda? Bardzo proszę, może to pani wycofać?
Ekspedientka nie ukrywała zniesmaczenia, ale bąknąwszy pod nosem, że tak, rozpoczęła procedurę usuwania z kasy zapisanego produktu. Podała cenę o 20zł niższą, tj. o jakieś 30% od całości kwoty. Przestąpiłem z nogi na nogę, bo to w końcu już piąta minuta w tej kolejce. Wiedziałem, że jeszcze za wcześnie, żeby się cieszyć, iż ta pani z przodu zakończy kupowanie. Obracając w dłoni pudełko białe z czarnymi napisami i czerwonymi paskami, powiedziała, jakby do siebie:
- Ale jak mi nie wystarczy?
- No... lepiej mieć zapas - wtrącił natychmiast facet przede mną, jakby mu było wszystko jedno czy spędzi w tej aptece 20 czy 30 minut.
- Wie pani co... - podjęła znowu kupująca.
Patrzyłem na twarz pani magister. W jej oczach widziałem czerwone ogniki, które by się rozpalić potrzebują jedynie jeden malutki promyk słońca odbity od butelki porzuconej w środku lasu pachnącego zielonymi sosenkami. Z drugiej jednak strony, przyglądając się jej bliżej, można było mieć pewność, że gdy ona kupuje parówki w mięsnym, robi to wcale w nie mniej wybredny sposób.
- Ja bym to jednak wzięła - kontynuowała po chwili milczenia pani przy okienku. - Przepraszam, że tak marudzę, ale ten pan - wskazała bynajmniej nie na mnie - słusznie zauważył, że powinnam mieć zapas lekarstw.
- Acha! - pomyślałem - zwalasz wszystko na tego przede mną - miej kobieto odwagę przyznać się do swojego błędu, do swojej lekarczanej rozchwianej psychiki!
- To ile płacę? - dobiła pytaniem sprzedawczynię, która z satysfakcją wypowiedziała te oczywiste słowa:
- Będę musiała to ponownie wbić.
- Tak, no tak, przepraszam, bardzo namieszałam.
- 72 złote, 36 groszy.
- No widzi pan jakie te lekarstwa są drogie! To przecież z takiej emerytury to ci ludzie nie wyżyją!
- A Ty z czego żyjesz, paniusiu? - aż cisnęło się na usta to pytanie. Odeszła od okienka coś tam jeszcze opowiadając głośno naokoło bez adresata i pchnąwszy drzwi, wyszła na zewnątrz. No! A teraz ten pan kupi witaminę C i wreszcie ja. A pan położył na ladzie stos recept i zaczął:
- Poza tym poproszę... to... i to... i tamto... i...
Wymówiwszy pod nosem: do widzenia, wyszedłem z apteki. Do takiej decyzji zmobilizowała mnie idąca już z delikatesów grupa znajomych oraz wciąż przechodząca przez głowę myśl: Jest jakiś szampon w małych saszetkach? Nie ma! Nie ma! Nie ma! Nie sądzę, żebym się szybko dowiedział jaka jest odpowiedź na to pytanie w tej ładnej, stylizowanej na stare czasy, polskiej aptece.



W drodze do autokaru przeszliśmy jeszcze raz mostkiem nad Gwdą, a także przez mały rynek z kilkoma ławkami, klombikami i dziwnymi niebieskimi konstrukcjami przypominającymi bramy, na których zawieszone były lampy lub mniejsze od nich latarenki. Jak później stwierdziliśmy, ich producentem nie był Philips. Zatrzymaliśmy się także pod parkomatem, który - jak sprytnie zauważył Krzysiek - miał możliwość sprzedaży biletów na transport miejski. Niestety na pozostałych obserwowanych w mieście parkomatach w celu ewentualnej próby zakupu takiego parkomatowego biletu na autobus również naklejone były plastry z napisem: "automat nieczynny".



Do autokaru dotarliśmy na 20 minut przed wyznaczoną godziną zbiórki. Po 8 minutach z pojazdu wyszło jeszcze dwu obywateli, a na zdanie postawione przez Mirka:
- Ej, nie oddalajcie się już, bo zaraz ruszamy.
- Zaraz - zaczął jeden z nich zaglądając pod bluzę na zegarek - za 12 minut dopiero.
- No - podjął drugi - w 12 minut to można niezły spacer odwalić.
Wrócili punktualnie. Ale jak to jest, że ludzie mają 80 minut żeby wyjść na powietrze, a czynią to dopiero w przedostatniej dziesiątce?


2












Na bramie od strony ulicy Kossaka znaleźliśmy się o godzinie 9:50. Artur udał się do portierni; później także jeden z kierowców, by osobiście okazać potrzebne dokumenty. Gdy obaj panowie wrócili do autobusu, Artur ogłosił przez mikrofon:
- Pamiętajcie, że na terenie fabryki obowiązuje całkowity zakaz palenia papierosów i spożywania napojów alkoholowych. - Po chwilowej pauzie dodał jeszcze: Nie robimy zdjęć dopóki nie padnie wyraźna zgoda!.
- Ee... kchy... - zająknął się jeden z kierowców przejąwszy od Artura mikrofon - w naszym autobusie też nie palimy!
Wjechaliśmy autokarem na teren fabryki i w związku z brakiem dużego parkingu przycupnęliśmy na boku jednej z głównych dróg. Stąd mieliśmy do przejścia około 80 metrów do budynku, w którym znajdowała się sala konferencyjna. Budynek tylko pozornie i tylko z zewnątrz mógł się wydawać nieduży. Sala, która otworzyła się przed nami w środku, zaskoczyła nas swoją wielkością, a przede wszystkim przestronnością. W centralnej części stały rzędy krzeseł, a na przedniej ścianie wisiała rozwinięta płachta do wyświetlania slajdów i prezentacji. Pod bocznymi ścianami stały stoły z talerzami, szklankami i termosami. Na talerzach były różnego rodzaju małe ciasteczka, a w termosach kawa lub herbata. Z dużych dzbanków można sobie było nalać soku, a z butelek wodę mineralną. Bardzo kulturalny poczęstunek.
W spokoju, ale z nieukrywaną radością większość z nas spędziła kilka minut przy stołach. W centralnym punkcie sali, gdzie znajdował się również mały stolik w formie mównicy krzątało się dwu panów. Można by powiedzieć, ze momentami zachowywali się jakby chcieli stłumić w sobie nieznaczną, ale odczuwalna tremę związaną z występem przed stosunkowo dużym audytorium. Była tez jedna pani, która co i raz podchodziła do kolegów albo siadała na jednym z wolnych krzesełek w pierwszym rzędzie.
Gdy liczba osób kłębiących się przy sokach, kawach i innych niegroźnych trunkach znacznie spadła odpowiedzialna za wizytę naszej grupy w fabryce Philipsa wstała i wziąwszy mikrofon, powiedziała kilka słów przywitania i wstępu oraz przedstawiła mężczyzn, którzy w dalszej kolejności mieli opowiadać o firmie.
Żałosny był widok na salę podczas prezentacji slajdów przez obu panów. Były momenty, że nawet około połowa grupy miała zamknięte oczy, a z tego z 70 procent wyraźnie drzemała o czym świadczyła rytmicznie opadająca do przodu lub na boki - w zależności od siedzenia - głowa. Pracownicy firmy nie musieli być spostrzegawczy ponad przeciętną żeby tę sytuację dostrzec. Jeżeli nie skojarzyli faktu, że grupa jest po nieprzespanej nocy, to mogli się nieźle przerazić, iż źle przedstawiają temat czy też mówią bardzo nieciekawie. Zachowanie pana, który prezentował temat jako drugi mogło sugerować, że zorientował się w sytuacji, gdyż co jakiś czas wtrącał zdania typu: to już jeden z ostatnich slajdów... to już ostatni temat.... na zakończenie dodam... Ufff! Nam się naprawdę chciało spać! By wyłącznie nie mówić o grupie, a wtrącić konkret, powiem, że ja w pewnym momencie nie broniłem się już przed zamknięciem oczu, a co dalej za tym szło przed cudownym popłynięciem w kołyszące fale snu.



Z punktu widzenia występujących przed nami pracowników rzecz się miała zupełnie podobnie jak z jednym mówcą z przypowieści "Przemówienie". Oto jej fragmenty:







- Na początku chciałbym państwu podziękować za przybycie. Zdaję sobie sprawę, że każdy musiał poświęcić dzisiaj swój cenny, prywatny czas. Dlatego także postaram się bez zbędnej dygresji i rozbudowanych wstępów od razu przejść do meritum zagadnienia, którym chcę ten wykład zdominować. W zasadzie chcę powiedzieć tylko o jednej, ale za to - jak myślę - niezwykle istotnej w naszym mieście kwestii. Wiem, że niestety nie wszyscy z państwa orientują się w ogóle dzisiejszego tematu. Jednakże wcale nie mam tego nikomu za złe, wręcz przeciwnie - mam nadzieję, że moje słowa zainteresują kogoś i skłonią tym samym do wnikliwszego zagłębienia się w temat, o którym będzie mowa.
Z sali liczącej prawie sto miejsc siedzących wyszły pierwsze osoby. Nie zwróciły swoim zachowaniem większej uwagi pozostałych osób, ale teraz, spojrzawszy z katedry na salę, widać było kilka wolnych miejsc pod samymi drzwiami wejściowymi.
(...)



- Zatem rozpoczynając moje wystąpienie, stwierdzę - chyba już wspomniany aspekt - że temat jest - użyjmy tego słowa - nader osobliwy. Ale od razu należałoby wyjaśnić, że ta osobliwość nie jest taka jaką pojmujemy ją na co dzień. Nie chciałbym jednak zbyt dokładnie wyjaśniać przypasowanego tu chwilowo pojęcia, żeby państwa zanadto nie znudzić.
(...)



Salę opuszczały kolejne osoby, komentując jednocześnie to, co się działo w centralnym punkcie mównicy. Wypowiedzi nie były bynajmniej niecenzuralne czy jakkolwiek inaczej godzące w mówiącego; można było jedynie wyczuć odrobinę, ale to naprawdę odrobinę, ironii w głosach wychodzących osób.
- Gwoli ciekawości, powiem państwu, że ja sam podchodziłem do tego tematu - jeszcze rok temu - z ogromnym dystansem. Gdyby mi ktoś powiedział wtedy, że stanę przed państwem i będę miał za zadanie zainteresować tym tematem; ba! Jeśliby ktoś stwierdził, że pojawię się na tym wykładzie z własnej woli - to, zapewniam państwa, wyśmiałbym ową osobę nie biorąc nawet pod uwagę cenzusu określającego relację partnerską z moim rozmówcą.
Na widowni - choć to "kinowo-tetralne" słowo nie przedstawia chyba wyraźnych cech pomieszczenia, w którym dzieje się akcja - zostało już niewiele ponad dziesięć osób. Zajmowały one tylko jedne z pierwszych rzędów. Na pozostałą część sali składały się poprzesuwane na wszystkie strony, a czasami i poprzewracane krzesła.
(...)



- Długo zastanawiałem się w domu od czego zacznę dzisiejsze przemówienie. Mimo, że przecież nie czynię tego pierwszy raz - staję oczywiście na tej samej katedrze czasem nawet po kilka razy w miesiącu! - nie jest mi dzisiaj łatwo. Jednocześnie liczę na państwa wyrozumiałość, ale także będę wdzięczny za cenne uwagi dotyczące sposobu wykładania naszego tematu czy samej jego treści.
(...)



- Nie spałem dzisiejszej nocy w ogóle - mówię to, by państwo mogli dostrzec moją tremę i ogólne zdenerwowanie uzewnętrznione przez trzęsące się dłonie i kropelki potu spływające po czole, chociażby z delikatnym przymrużeniem oka. Jednocześnie mam nadzieję, że moje uboczne w tym miejscu dolegliwości, nie przeszkodzą mi w przekazaniu ciekawej i istotnej jednak - o czym już, jak mniemam, państwa przekonałem - sprawy.
Została dokładnie jedna osoba. Siedziała w samym kącie sali na innym niż pozostali krzesełku - chyba odrobinę mniej wygodnym. Można też stwierdzić, że była inaczej ubrana niż pozostali goście wykładu - choć pewności mieć nie można, gdyż druga strona obiektu porównawczego nie dała nam zbyt wiele czasu na dokładne przyjrzenie się jej. Mężczyzna - bo była to osoba płci męskiej - siedział spokojnie na swoim miejscu i można się nawet pokusić o stwierdzenie, że był choć w małej części zainteresowany wykładem.
- Widzę, że tylko pan został. Zejdę więc do pana, będzie nam łatwiej wymieniać swoje myśli, gdy zrównamy się poziomami siedzenia.
I przemawiający już zbierał z katedry porozkładane papiery, by zejść do - jak mu się wydawało - oczekującego z niecierpliwością mężczyzny, gdy ten podniósł się spokojnym ruchem z wygrzanego zapewne siedzenia i powiedział cichym, ale zrozumiałym tonem:
- Niech się pan nie fatyguje. Musiałem poczekać aż wszyscy wyjdą... Ja tu tylko sprzątam.




Adam Szuba
Warszawa, 1998.12.28








Z ulgą wstaliśmy z krzeseł, gdy miła pani ogłosiła zakończenie prezentacji i poprosiła o podział na 3 grupy. Chwytając jeszcze choć na chwilę filiżanki z gorącą kawą lub szklanki z sokiem o temperaturze pokojowej, przemieściliśmy się do szatni, gdzie można było zostawić kurtki, a należało wziąć okulary ochronne. Oczywiście sprzętu wystarczyło dla wszystkich i już po chwili pierwsze dwie grupy ruszyły na teren fabryki. Ja znalazłem się w grupie trzeciej, która ruszyła jako ostatnia, ponieważ kierowana była przez panią odpowiedzialną za całokształt i ta musiała wszystkiego dopilnować na punkcie, w którym rozpoczynało się prawdziwe zwiedzanie fabryki.


3






W pierwszej kolejności moja grupa udała się do huty szkła zwanej po prostu fabryką żarówek. Przedstawiono nam całą technologię produkcji. Niestety nie pozwolono robić w tej hali zdjęć - wrażenia i pamięć musi być wystarczająca.



W budynku dało się odczuwać bardzo specyficzne warunki klimatyczne. Już wcześniej wspomniano nam, że najgorętsze miejsca są w fabryce klimatyzowane. Tu wydawało się jakby działająca klimatyzacja wciąż walczyła z rozchodzącym się na wszystkie strony żarem. Przechodziliśmy przez miejsca niezwykle chłodne jak na otoczenie, ale także przez takie, w których upał królował nad wszystkim. Najdziwniejsze uczucia dotyczyły miejsc, które można porównać do zimnych i ciepłych prądów w rzece czy w jeziorze, kiedy płynąc czujemy, że głowa zanurza się w ciepłym prądzie, podczas gdy nogi okrywa już wir zimnego powietrza. Nie dostaliśmy słuchawek chroniących uszy, a były miejsca, w których mogły być potrzebne nawet bardziej niż okulary na oczy. Oczywiście ochrona oczu była podstawą w każdym miejscu, ale na maszynach czy ścianach można było dostrzec symbole głów ze słuchawkami na uszach.



Z sąsiedniego budynku odpowiednimi rurociągami przelewały się od razu zmieszane odpowiednie ilości surówki. Przez szpary w maszynach, a miejscami dzięki zupełnie nie zasłoniętej aparaturze, widzieliśmy o niecałe dwa metry oddalone od nas o temperaturze ponad dwuipółtysięcznej, ognisko szkła.



Przewodniczka wprowadziła nas po metalowych schodkach na wyższy poziom hali przypominając jednocześnie, że nie wolno przekraczać żółtych linii. Owe żółte linie były po prostu granicą dostępności do maszyn i aparatury. Jej przekroczenie mogło nastąpić nieświadomie, ponieważ wysoką temperaturę odczuwało się dopiero przy samym epicentrum.



Na górnym poziomie znajdowało się komputerowe centrum sterowania produkcją. Oddzielone było plastikowymi szybami od pozostałej części pomieszczenia. Na kilku dużych i małych monitorach wyświetlone były różnego rodzaju operacje i zadania obecnie realizowane w hali. Jedyne co z monitora mógł odczytać laik, to niesamowicie duże wartości temperatur zwykle naszkicowane na jakimś jaskrawo czerwonym tle. Trzech pracowników znajdowało się w tym centrum. Gdy spojrzało się na ich stanowiska nieustawione bezpośrednio przy komputerowym pulpicie, można było zauważyć realia zwykłej fabryki. Na tablicy korkowej ideologiczne i podniosłe stwierdzenia o bezpieczeństwie i higienie w pracy, a na stole popielniczka z kilkunastoma niedopałkami. Panowie ubrani byli w kombinezony lub kurtki robocze, co świadczyło o tym, że wychodzą również na teren do bezpośredniego nadzoru pracy maszyn.



Około 30 minut spędziliśmy w tej hali. Na kilka minut przed jej opuszczeniem czekała nas jeszcze atrakcja przejścia przy okienku (tylko cieniutką szybką osłoniętym), przez które widać było jedną z ostatnich faz powstawania szkła. Przy owym okienku przechodziliśmy gęsiego, bo potem czekały wąskie, kilkustopniowe, metalowe - jak w każdym miejscu tej hali - schody. Przewodniczka ostrzegała by nie dotykać ściany. Poza tym, gdyby zmierzyć temperaturę w miejscu, gdzie zaglądaliśmy przez okienko, wyniosłaby chyba ponad 50 stopni Celsjusza. A zejście po tych schodkach bez asekuracji ścianą nie było taką zwykłą prostą czynnością zejścia po schodkach. Efekt był taki, ze ludzie znalazłszy się na schodkach zwalniali by bezpiecznie zejść, a Ci za nimi, którzy zdążyli już wejść w strefę rażącego gorąca popędzali ich, bo nie mogli już znieść wysokiej temperatury. Ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo.



Przeszliśmy do drugiej hali produkcyjnej zwanej fabryką świetlówek. Tu już na szczęście nie było aż tak gorąco, choć niektóre miejsca mogły jeszcze przywoływać poprzednie wrażenia. To co przede wszystkim pamiętam z tej części zwiedzania, to głośne, charakterystyczne dźwięki jakie wydają w kontrolowany sposób uderzane o siebie świetlówki. Uderzenia te były generowane zarówno przez samodzielnie poruszające się produkty po taśmach i rolkach jak i te układane, a czasem wprost rzucane przez pracowników.



Trzeba zaznaczyć w tym miejscu, że przechodzenie naszej grupy przy stanowiskach osób pracujących przy taśmie lub wykonujących inne monotonne zajęcie zawsze generowało wiele spojrzeń, czasem uśmiechów, a na pewno na kilka chwil pozwalało zapomnieć o żmudnej pracy. Szliśmy na pewnym etapie zwiedzania pod prąd względem taśmy produkcyjnej. Widziałem panią odbierająca z taśmy wyposażonej w odpowiedniego kształtu wypustki, coś co mogło przypominać takie żarówkowe szklaneczki. Przyjeżdżała do niej co 2-3 zajęte stanowisko pod produkt. Gdy przemieściliśmy się za kolejny rząd maszyn, dostrzegłem drugą panią, której zadaniem było nakładanie - nie pamiętam już z czego - na wspomniane wypustki owych szklanek. Dostrzegłem wyraźnie, że pani pod nosem uśmiechając się do stojącej za winklem koleżanki, w jednej chwili zaczęła nakładać szklanki na każdą wypustkę. Widziałem jej ruchy i z całą odpowiedzialnością niedoświadczonego w hutnictwie szkła, mogę powiedzieć, że wkładanie na każdą wypustkę taśmy jadącej z taką prędkością jak wtedy zaobserwowaną, nie było możliwością dłużej niż 5 minut ze względu na zwykłe zmęczenie. Pani jednak była ambitna albo raczej nie wyzbyła się jeszcze tego komunistycznego podejścia do sprawy - nie jakość tylko ilość, a właściwie to ilość za wszelką cenę. Cóż, w związku z warunkami pracy, wszystkim pracownikom Philipsa stojącym przy taśmie lub wykonującym inne monotonne zajęcia, składam w tym miejscu serdeczne wyrazy współczucia i życzę awansu na stanowisko co najmniej starszego żarówkowego. Bo nawet taki człowiek siedzący do nas tyłem, gdy przechodziliśmy - wobec czego dostrzegłem żal na jego twarzy, że nie może tak po prostu na nas popatrzeć - który żartobliwie mówiąc - był młodszym laczem, nie miał ciekawego zajęcia. Do obracającej się co chwila przed nim maszyny, wkładał najprawdopodobniej małe świetlówki i patrzył jak z góry zalewa je biała farba.



Trzeci budynek, który zwiedzaliśmy, nazwałem na własny użytek: centrum prezentacji oświetlenia. Jest to miejsce, w którym Philips prezentuje swoje produkty oraz sposoby ich zastosowania. Szczegółów na razie nie zdradzam, bo za chwilę wszystko się wyjaśni, gdy opiszę z czym nas zapoznano. W pierwszym pokoju Krzysztof został poproszony o wykorzystanie swej dłoni do prezentacji. Kładł ją po kolei na piramidach znajdujących się w gablotach we wnękach ściany i można było zaobserwować różne odcienie na skórze. W jednym skrajnym przypadku można było powiedzieć, że skóra jest zwiotczała i szara, a w drugim świeża i jakby wypolerowana. Tak działa światło.
W drugim pokoju na środku znajdowały się dwie sofy. Ale nie one grały tu istotną rolę, tylko ściany, na których zgromadzono wszystkie rodzaje żarówek i elementów pochodnych produkowanych w Pile. Dodatkowy obraz graficzny w postaci pomarańczowej linii pokazywał zależność pobieranej energii do wydajności żarówki. Prowadząca zaznaczyła przy omawianiu eksponatów, że istotą sprawy jest to, ażeby żarówka dając światło minimalnie się nagrzewała.
Przechodząc w głąb budynku zatrzymaliśmy się przy wnęce, w której stało duże biurko, a w suficie widać było zamontowaną aparaturę świetlną. Sterując przyciskami na czarnej tablicy zewnętrznej ściany wnęki, przewodniczka prezentowała różne formy oświetlenia tego rodzaju pomieszczenia. W suficie przekręcały się mechanizmy załączając kolejne rodzaje żarówek.
Tadek został oddelegowany na stanowisko prezesa, a inne trzy osoby na kanapę, która miała symbolizować stanowisko dla gości. W tym pomieszczeniu zaprezentowano nam wpływ światła na dyplomatyczne rozmowy czy w ogóle atmosferę w pokoju dyrekcji podczas pracy lub podczas przyjmowania gości.
Duże wrażenie robiła gra światła w miejscu stylizowanym na dawny sklep GS-u. Zwykłe oświetlenie jarzeniówkami jednoznacznie przypominało komunistyczną atmosferę sklepu spożywczego i nawet pokryte towarami półki nie mogły tego wrażenia zmienić. Dopiero wprowadzenie jaskrawego górnego oświetlenia i dodatkowych bocznych spowodowało, że sklep ożył. Rzeczywiście po tej zmianie można było z odpowiedniej odległości dostrzec produkty na każdej półce i z każdej jej strony.
Oglądając sklep GS-u oraz butik siedzieliśmy na schodach zbudowanych w formie podestu - taka mini widownia. Na lewo mieliśmy sklep spożywczy, a na prawo butik. W tym miejscu przewodniczka wykonała nam pamiątkowe zdjęcie i pokazawszy możliwości naświetlania konkretnych produktów oraz wystawy podczas gdy butik jest zamknięty, zaprosiła do przejścia do ostatniego pomieszczenia.
W ostatnim pokoju znaleźliśmy się na ulicy z szeregiem latarń oraz podświetlanymi konstrukcjami symbolizującymi budynki. Odpowiednie ustawienie parametrów na tablicy pozwoliło uzyskać parafrazę gwiaździstej nocy poprzez szereg świetlnych elementów na ciemnym tle rozpostartym nad budynkami. Tu również wykonano nam pamiątkowe zdjęcie i omówieniem lamp stosowanych do oświetlenia m.in. naszego wydziału, zakończyliśmy oglądanie tego pomieszczenia.
Usiedliśmy na krzesłach w holu trzeciego budynku w oczekiwaniu na grupę, która zwiedzała go po nas. Pierwsza część naszej wycieczki - jak przekazała nasza przewodniczka - oczekiwała już w autobusie. W krótkiej pogawędce finalizującej nasze zwiedzanie, dowiedzieliśmy się od przewodniczki naszej grupy, że będąc w Amsterdamie warto zwiedzić - oczywiście obok masy innych znanych powszechnie uroków tego miasta - browary Heineken.
Pamiętam, że przez chwile jest się butelką piwa - opowiadała przewodniczka. - Poza tym w cenie biletu jest degustacja piwa oraz wiele innych atrakcji. Naprawdę warto...
Po krótkiej pauzie, spytała:
- Na jakim kierunku studiujecie?
- Kierunek transport - odpowiedział ktoś siedzący na stołkach barowych.
- Wszyscy?
- Tak, ale mamy wewnętrzny podział na specjalności - podjął Krzysiek.
- I w czym się specjalizujecie?
- O! Przyjechaliśmy z przedstawicielami prawie wszystkich specjalności: Logistyka Transportu Wewnętrznego, Logistyka Transportu Drogowego, Sterowanie Ruchem Drogowym... lotniczym...
- Lotniczym! No proszę - skomentowała z nieukrywanym entuzjazmem w głosie przewodniczka. - No to życzę wam miłego dalszego ciągu wycieczki. Powodzenia!
Padło kila "dziękuję" i po podniesieniu z krzeseł zmęczonych już mimo wszystko ciał, udaliśmy się do wyjścia. W związku z tym, że musieliśmy przebyć prawie cały teren fabryki, droga do autokaru trwała prawie 15 minut. Zatrzymywaliśmy się jeszcze przy budynku, w którym prezentowana była teoretyczna część wizyty, by z pokoju sprzątaczek otrzymać na drogę niewykorzystane wcześniej butelki wody mineralnej.
Kilkanaście minut staliśmy jeszcze przed autokarem lub siedzieliśmy w jego wnętrzu zanim opuściliśmy bramy fabryki. Przed zapaleniem silnika krzyknęliśmy jeszcze kilka słów podziękowania do przewodniczek, które odprowadziły nas do autokaru.
13:30 odnotowali na zegarkach Ci, którzy spojrzeli na nie w momencie opuszczania zakładu. Przejechawszy przez Piłę dojechaliśmy na drogę nr 11 i wjechawszy na nią podążyliśmy w kierunku Poznania. Mimo zmęczenia i po przejechaniu w autokarze kolejnych kilometrów, znów powracających, zamykających się oczu, wszyscy wiedzieli, że to tylko początek, że to tylko namiastka wrażeń, które czekają na nas w dalszym etapie wycieczki.


ADAM SZUBA

POWRÓT DO SPISU ARTYKUŁÓW



KONTAKT: trasbus@o2.pl.