ADAM SZUBA
DZIESIĘĆ WRAŻEŃ
NA GODZINĘ


ROZDZIAŁ 5
OSTATNIE CHWILE W POLSCE PO POZNAŃSKIM VOLKSVAGENIE


1




Niedużo już dzieliło nas od granic administracyjnych Poznania, kiedy do kabiny kierowców przyszedł Krzysiek i ogłosił tragiczną - jak się okazało dla niektórych - informację. Ja z przodu siedziałem już od samego Bolechowa, bo interesował mnie - jak z resztą prawie każdy - odcinek drogi, który mieliśmy do pokonania. Z przodu, a szczególnie z miejsca rozkładanego przed samą przednią szybą, drogi i ogólny widok z okna prezentuje się zupełnie inaczej niż w bocznych szybach.
- Słuchajcie - zaczął spokojnie Krzysztof. - Mimo długich pertraktacji z fabryką Volksvagena, do której właśnie zmierzamy, jakby ktoś nie wiedział, niestety nie udało się przekonać ich do przyjęcia całej naszej grupy. Zgodzili się na maksymalnie 40 osób.
Krzysiek przewrócił kolejne kartki wyjęte przed chwila z teczki i zostawił na wierzchu tę z listą wszystkich członków wycieczki.
- Dlatego właśnie konieczne jest wyłonienie nadwyżki osób drogą losową. Część wcześniej zadeklarowała swoją niechęć do zwiedzania tej fabryki, ale jeszcze musimy prawie 10 wylosować. Zostały przygotowane karteczki z numerami wszystkich nas - kontynuował pewnym i wiarygodnym głosem kierownik wycieczki. - Poprosimy naszego kierowcę, żeby losował; zostanie sierotką. Oczywiście Losowanie jest jawne, i każdy może je obserwować, ale ze względów organizacyjnych, tu naprawdę z przodu jest mało miejsca, proponuję, żeby mieszkańcy góry oddelegowali jedną osobę jako komisję kontrolująca przebieg losowania.



Po chwili przybył do kabiny jeden z kolegów z SGH przedstawiając się jako reprezentant górnego pokładu. Rozpoczęło się losowanie. Kierowca wyjmował kolejne karteczki, Krzysiek odnajdował numer na liście i po cichym przeczytaniu nazwiska przekazywał koledze z komisji mikrofon, by ten ogłosił wynik. Smutek ściskał nie tylko tych, którzy zostali wylosowani, ale także tych, którzy wiedzieli, że losy padły właśnie na te osoby, które odwiedzić tę fabrykę bardzo pragnęły. Cóż, taki los. Zupełnie jak w życiu - najpierw szczęście, potem sprawiedliwość.



Przyznam szczerze, że w pewnym momencie zastanawiałem się czy nie zdeklarować swojej osoby jako tej, która ze zwiedzania zrezygnuje,. Myślałem o czekającym wcześniej Poznaniu, ale obawiałem się, że mój szczęśliwy los przejmie ktoś przypadkowy zupełnie się tematem nieinteresujący. Postanowiłem wszystko położyć na szale losowania i cieszyć się, gdy nie padnie moje nazwisko, ale jednocześnie nie smucić się zbytnio, gdy karteczka z moim numerem zostanie wylosowana. Okazało się już w trakcie losowania, że kilka osób zrezygnowało również z własnej woli po wylosowaniu nazwiska najbliższych przyjaciół i znajomych. Nie zmienia to jednak faktu, że losowanie przebiegło sprawnie i rzetelnie. Po ostatecznych wynikach część bardzo zainteresowanych wybłagało u tych mniej zapalonych do Volksvagena, by oddali im możliwość wejścia za próg fabryki.



Na ulicę Smołdzinowską, przy której znajduje się fabryka, dotarliśmy o 12:40. Dojechaliśmy do końca ulicy i nie mogąc znaleźć czegoś co mogłoby przypominać główną bramę wjazdową albo jakiś parking chociażby dla pracowników, kierowca przystanął na poboczu i wychyliwszy głowę przez uchylone okienko spytał wychodzącego do nas przez furtkę ochroniarza:
- Grupa z Warszawy jest. Umówieni byli. Gdzie możemy stanąć?
- O! A! - zachwycił się niemalże ochroniarz. Chyba bardziej tym, że może w czymś pomóc, niż faktem, że gości grupę ze stolicy. - Na początku ulicy, tam przy głównej trasie trzeba wjechać i zaparkować przed budynkiem administracyjnym. Specjalnego jakiegoś parkingu nie ma, ale tam się autobus zmieści.
- Dziękuję - odpowiedział kierowca i wymanewrowawszy autobusem zawrócił w stronę wskazanego miejsca.



Osoby, które znalazły się poza listą zakwalifikowanych do zwiedzania mogły pozostać w autobusie i pojechać z kierowcami do centrum. Z centrum kierowcy jechali na parking na peryferiach miasta, by tam zaliczyć dziesięciogodzinną przerwę w pracy tachografu.



Już o 12:45 wiedzieliśmy, ze nie przyjmą nas wcześniej niż 13:30 - czyli tak jak byliśmy umówieni. W związku z tym, w holu głównym, który ze względu na swój charakterystyczny wygląd, podlegał właśnie remontowi zaczęła ustawiać się kolejka do toalety. Część osób wyszła na powietrze. Ja spytawszy czy nikt nie wybiera się na spacer po - niestety smutnej, przemysłowej okolicy - i nie otrzymawszy z niczyjej strony nawet nuty zainteresowania, poszedłem sam w stronę ulicy Smołdzinowskiej, by zlokalizować przystanek autobusowy z linią 66, z którego będziemy musieli skorzystać po zakończeniu zwiedzania, by dostać się do centrum Poznania. Zapamiętałem między innymi godziny odjazdów po 16:00, czy po przewidywanym terminie zakończenia wizyty w fabryce, by potem bez zbędnego oczekiwania móc zaplanować podróż na obiad.



Gdy stanąłem na przystanku lub oglądałem jego okolicę przewinęło się kilku kolegów z wydziału, a potem zrobiło się trochę pusto, więc zastanowiłem się czy przypadkiem nie udało nam się wcześniej wejść. Miałem rację. Na szczęście naprzeciw spacerowiczom wyszedł jeden przytomny kolega i po kilku minutach już wszyscy siedzieliśmy na drugim piętrze budynku administracyjnego w sali konferencyjnej.






2




Tak jak przystało na porządną salę konferencyjną w centralnym punkcie znajdowała się plansza do wyświetlania slajdów, a nowoczesnej generacji rzutnik wmontowany był - tak jak na naszym wydziale po generalnym remoncie kilku sal wykładowych - w suficie. Wokół sali, pod ścianami, z wyłączeniem strony z płachtą na slajdy, stały stoły z krzesłami, na których zajęliśmy miejsca. Przygotowano dla nas - co w najmniejszym stopniu już nas zastanawiało, nie mówiąc o zdziwieniu - mały poczęstunek w postaci dzbanków z sokami, termosów z herbatami i kawami i oczywiście szklanych naczyń, w których owe trunki mogliśmy spożyć. Na niewielkich talerzykach ustawionych średnio na co drugim stole ułożone były ciasteczka w wyborze kilku smaków - począwszy od zwykłych czekoladowych, a zakończywszy na fikuśnych z marmoladą lub z czymś co mogło przypominać. Gdy była już pewność, ze wszyscy zagubieni członkowie wycieczki znaleźli się na sali, prowadzący nie zaczynał jeszcze spotkania. W drzwiach do pomieszczenia kręciło się kilku panów w garniturach, potem dwóch ustawiło się z boku przy ścianie, co mogło sugerować, że prezentacja zaraz się zacznie.



Na środek wyszedł jeden z panów, po którego wcześniejszym zachowaniu można by sądzić, ze szefował pozostałym. Przy bocznym stoliku dołączonym do rzędu tych, przy których nas usadzono przycupnął młody mężczyzna - aż by się chciało rzec: asystent szefa. Dopiero gdy usiadł, dostrzegłem, że na stole ma rozłożony laptop. Na sygnał głównego prowadzącego wyświetlił pierwszy slajd.



Prezentacja omawiała historię powstania fabryki Volksvagena w Poznaniu, a także jej rozwój oraz produkcję i działalność w obecnym czasie. Przyznam, że tak jak poprzednie prezentacje typowo logistyczne, ta również nie wywarła na mnie szczególnego wrażenia. Wiem, ze nie dlatego, iż była nieinteresująca, ale dlatego, że zmęczenie (mimo spokojnego snu ostatniej nocy) dawało się we znaki. Nie wiem jak funkcjonowali pozostali, ale u mnie co chwila zamykały się oczy. Nie siedziałem z przodu, więc co jakiś czas pozwalałem sobie na dłużej powiek nie podnosić. Czułem jednak jakiś respekt czy po prostu chciałem zachować godność względem panów stojących przy ścianie po mojej lewej stronie. Ta senność i zmęczenie nie wróżyły nic dobrego względem najbliższych dwóch i trwającego właśnie trzeciego dnia bez żadnej nocy w porządnym łóżku. Nie przejmowałem się tym jednak, tylko czekając już na koniec prezentacji - przysłuchując się jednocześnie jej ciekawszym fragmentom, błądziłem myślami w różnych sektorach mojej świadomości. Słuchając tak jednym uchem zapamiętałem między innymi, ze w tej fabryce produkuje się 2 samochody na minutę (sumując poszczególne marki samochodów). Trochę nieprawdopodobna wydawała mi się ta wartość, ale gdy podczas zwiedzania hal produkcyjnych padła ponownie, nie miałem wątpliwości, że się nie przesłyszałem.



Gdy cieszyłem się już, że miły pan zaraz skończy mówić i wyjdziemy na teren fabryki, na środek pomieszczenia wyszedł kolejny mężczyzna i zakomunikował, że przedstawi nam jeszcze jedną prezentację.
- Tak jak państwo sobie życzyli - mówił - przedstawię kilka zagadnień typowo logistycznych z pracy naszej firmy...
- Co? - mruknąłem do siebie pod nosem. - A tamto nie miało logistycznego charakteru?
- Mam dla państwa jedną złą, a jedną dobrą wiadomość. Którą najpierw - spytał spokojnie prowadzący.
- Złą! Złą! - pojawiły się krzyki z sali.
- Prezentacja jest w języku angielskim. Ale myślę, ze dla niektórych z państwa w cale nie jest to zła wiadomość. Natomiast ta dobra - kontynuował po chwili oddechu - prezentacja jest krótka.



I rzeczywiście taka była. Po niecałym kwadransie, gdy akurat otworzyłem oczy, na planszy widniał napis: Witamy w Volksvagenie lub coś w tym stylu, a więc taki jaki przywitał nas na początku. Gdy podnosiliśmy się z krzeseł, które swoją wygodą świadczyły o tym, ze stylizowane były na fotele biurowe, jeden z pracowników fabryki, powiedział:
- Plecaki i ewentualnie kurtki możecie państwo zostawić tutaj. Pomieszczenie będzie zamknięte, a tobołki nie będą przeszkadzać w chodzeniu po halach.
Wypowiedź ta była najpewniej odpowiedzią na pytanie kogoś z wycieczki, kogoś, komu nie chciało się dźwigać plecaka. Po chwili pojawiło się kolejne pytanie:
- Czy można robić zdjęcia?
- Eee.. - zająknął się mężczyzna stojący jeszcze pod ścianą. - Można, właściwie można... tylko w ... zasadniczo można, no tak.
Sytuacja sugerowała, ze ów mężczyzna, który wyrwał się do takiej odpowiedzi był odpowiedzialny za taką branżę w firmie, że sumienie nakazywało mu tej odpowiedzi udzielić. Ale okazało się, ze nie dość, iż to nie on był władny jej udzielić, to jeszcze podał nieprawidłową odpowiedź.
- Niestety na terenie fabryki nie można robić zdjęć. - Odezwał się stojący w drzwiach i przepuszczający właśnie jednego z naszych kolegów śpieszących do wyjścia. - Nie można - powtórzył jakby zaskoczony naszym zaskoczeniem tak radykalnie innego zdania drugiego pracownika.
- A czy możemy w tej sali zrobić zdjęcie całej grupie?
- Tak... no tak... - dziwny wyraz zaczął rysować się na twarzy osoby najwyraźniej zachowującej się jak odpowiedzialny za naszą wycieczkę z ramienia fabryki.
Tak jakby zaskoczyło go pytanie o możliwość zdjęcia w tej sali. Zwykłej, jak każda inna. Podejrzewam, ze dotarło wtedy do niego, ze celem naszych zdjęć nie jest dokumentacja techniczna do ewentualnego wykorzystania w przyszłości do technologii produkcji innych samochodów, ale przede wszystkim pamiątka z obecności, czasu i klimatu, które każde odwiedzane miejsce miało niewątpliwie niepowtarzalny charakter. Z szacunkiem wybrnął ze swojego nie zrozumienia sytuacji i mimo, że nie zezwolił na robienie zdjęć choć w miejscach nie będących kluczowymi w produkcji pojazdów, to zadeklarował się, że zrobi zdjęcie grupowe gdy wszyscy się ustawią. Nie spodziewał się jednak, że już po chwili wyląduje przed nim ponad 10 aparatów fotograficznych gotowych do przesunięcia kolejnej klatki.



Gdy ustawiliśmy się pod tablicą prezentacji slajdów, mężczyzna gdzieś wyszedł i przez kilka minut pozostaliśmy sami w sali. Ten czas wystarczył nam do wykonania samodzielnego kilku zdjęć grupowych, ale przede wszystkim do ówczesnego ustawienia odpowiedniego slajdu w laptopie.






3




Kilka minut po 14 zeszliśmy po schodach na parter, gdzie pobraliśmy przygotowane dla nas okulary ochronne oraz zestawy słuchawkowe do odbierania przekazywanych za pomocą mikrofonu informacji przez przewodnika, po czym wyszliśmy z budynku administracyjnego wyjściem prowadzącym na teren fabryki.



Zasadniczo fabryka, którą zwiedzaliśmy to była jedna wielka hala, która tylko z zewnątrz mogła przypominać zespół kilku budynków. W rzeczywistości wszystkie były ze sobą połączone różnymi przejściami czy pomostami, a niektóre po prostu tylko pozornie były rozdzielone.



W pierwszej kolejności pokazano nam spawalnię czyli ten etap produkcji, w którym zestawia się łączem spawanym podstawowe części samochodów. Widzieliśmy jak wielkie łapy robotów dźwigają na nieznaczną wysokość podłogę samochodu i ściany, żeby je za chwilę na odpowiedniej platformie zetknąć i dokonać spawania. Po chwili do tego dokładany był sufit i po niecałych pięciu minutach szkielet pojazdu był gotowy.



Wrażenia narastały stopniowo. Im dłużej wpatrywaliśmy się w pracę robotników i im na dalszym etapie ją obserwowaliśmy, tym większe emocje wyzwalały się w nas. Po dwudziestu minutach zrozumieliśmy, ze przekraczając próg w drzwiach hali tej fabryki, weszliśmy właściwie do innego świata; do świata robotów, taśm, mechanizmów, elektroniki, zwykłych maszyn... wszystkich tych elementów, które wspólnie pracowały na jeden określony cel.



Cała hala podzielona były na ciągi sektorów, a sektory na stanowiska miedzy którymi za pomocą taśm, wysięgników lub jeszcze innych mechanizmów przesuwał się nowobudowany pojazd. Między sektorami, które ciągnęły się na całej długości hali, a przedzielone były alejkami o podobnej szerokości co sektory dla pieszych, konstrukcja powstającego pojazdu była zwykle przekazywana poprzez górne wysięgniki lub taśmy położone na wysokości pierwszego piętra hali. Przechodząc na końcach hali miało się niesamowite wrażenie jakby się było pochłoniętym przez proces produkcyjny, gdy widziało się nad głową przejeżdżające lub przesuwane samochody.



W alejkach z ruchem pieszym, które ciągnęły się niemalże po horyzont - o ile to pojęcie w ogóle można odnieść do wnętrza wielkiej hali. Co ponad 100m (a w sumie chyba trzy na jednej długości) wisiały elektroniczne wyświetlacze z informacją o dacie, godzinie i najistotniejszej w tym miejscu kwestii, czyli o wykonaniu planu. Ta walka o zdążenie z planem na czas może jednoznacznie kojarzyć się z komunistycznym podejściem do jakiejkolwiek produkcji. Ale może także dlatego, ze rocznik mój już tylko w nieznacznej części (a przede wszystkim tylko w opowiadaniach) zetknął się z takimi prawdziwymi problemami komuny, to teraz członkowie naszej wycieczki inaczej spoglądali na sprawę. Tu informacja pod hasłem: "plan wykonania: xx" oraz aktualnie wykonanie: yy" miał inny charakter. przedstawiał pracownikom sytuację w całej fabryce, czyli na odcinku całej taśmy produkcyjnej, całego procesu - widząc odpowiednie dane i szacując swoje tempo pracy, mogli stwierdzić czy ich stanowisko należy do tych, które powinno czekać na kolejny obróbki z poprzedniego stanowiska czy też uwijać się jak mucha w smole. Na elektronicznej tablicy widniała także informacja o stanie pracy taśmy produkcyjnej. Podczas zwiedzania zaobserwowałem dwa rodzaje przekazywanej informacji: Praca taśmy bez zakłóceń" albo "wstrzymanie na stanowisku nr zz". Powiem szczerze, ze zaskakiwała mnie częstotliwość wyświetlania informacji o zakłóceniu pracy - średnio raz na 4-5 minut. Szczególnie, że nie dostrzegałem, żeby taśma tak naprawdę stawała. Musiało to być po prostu drobne zakłócenie w jakiejś części hali, które dopiero przy długotrwałej obecności miałoby wpływ na pracę całości. Widziałem także, że informacja o zakłóceniach nie wywierała żadnego wrażenia na pracownikach poszczególnych stanowisk, Chciałem przyuważyć taki moment, gdy informacja o zakłóceniu stanowiska będzie dotyczyła któregoś usytuowanego w pobliżu naszej grupy, wtedy byłoby można zaobserwować dokładnie sytuację. Taka możliwość pojawiła się dopiero w końcowej fazie zwiedzania, kiedy konieczna była interwencja człowieka przy w pełni zrobotyzowanym stanowisku. Inżynier przełączył kilka guzików i po dwu minutach roboty wznowiła pracę.



Powiedzmy kilka słów o pracownikach. Obserwując liczbę maszyn, robotów niemalże na każdym etapie produkcji można było pomyśleć, ze człowiek gra tu rolę drugoplanową. Tymczasem okazywało się, ze jest to równie ważne ogniwo w łańcuchu co maszyny, a zastanawiać się należy czy aby nie ważniejsze. Bo czynności, które z góry zaplanowane były do wykonania przez człowieka (zwykle drobniejsze lub dokładniejsze niż te wykonywane przez roboty) nie mogły być zastąpione maszynami, bo nie przewidziano odpowiedniego sprzętu. Natomiast w przypadku awarii czy z innej przyczyny barku możliwości pracy maszyn, człowiek mógł ją zastąpić. I oczywiście przy znacznie mniejszej wydajności pracy, ale jednak zastępstwo wprost było możliwie.



W drugiej hali, która określana była halą montażową, a będącą tak na prawdę po prostu kontynuacją tej poprzedniej na kilka chwil zatrzymaliśmy się przy stanowisku, na którym montowany był układ z silnikiem i hamulcami do podwozia. Z sąsiedniego stanowiska poprzez wysięgnik pojazd przestawiany był na stanowisko montażu układu. Cały zestaw podjeżdżał na bok z innej części hali (z innego toku produkcji, w którym powstawał) i dzięki czujnikom z niesamowicie dużą dokładnością, wpasowywany był od spodu do powstającego pojazdu. To rzeczywiście niesamowity widok, gdy coś, co później widzimy śmigające z ogromną prędkością po szosie, teraz jest tylko zestawem kilku potężnych układów i części które w dalszym etapie produkcji będą wzbogacone o niezbędne szczegóły.



Pokazywano nam także stanowisko, na którym odstawione były niedokończone samochody w związku z wczorajszą prawie pięciominutową przerwą w ciągłości produkcji. Jak objaśnił przewodnik, pojazdy te bardzo długo mogą czekać na dokończenie, ponieważ bardziej opłacalne jest ich odstawienie niż nakłady, które musiałyby być poniesione by wkomponować je w odpowiednie miejsce pracy taśmy.



Niesamowite wrażenia robiły wszelkiego rodzaju taśmociągi i windy, które w poziomie lub w pionie przekazywały sobie mniejsze lub większe części pojazdów. Obok stanowiska odstawionych po awarii taśmy pojazdów, znajdowały się szyby wind, którymi wjeżdżały na odpowiedni poziom do konkretnego stanowiska odpowiednie rodzaje zderzaków. W tym miejscu należy zaznaczyć, o czym bardzo chwalił się przewodnik, że fabryka - jako jednak z niewielu w Europie, nie mówiąc już o Polsce - prowadzi montaż trzech rodzajów pojazdów na jednej taśmie produkcyjnej. Fizycznie problem różnych części był rozwiązany najprostszym podejściem, to znaczy na przykład na jednym stanowisku, gdzie montowało się szyny do dostawczego albo do zwykłego Volksvagena, po jednej stronie taśmy roboty podawały - ówcześnie je przygotowując - szyby do jednego rodzaju pojazdu, a po drugiej stronie do drugiego.



Przyznam, że największe wrażenie zrobiło na mnie stanowisko, na którym roboty montowały wewnątrz pojazdu jakieś drobne części. Procedura wyglądała tak, ze maszyna najpierw pobierała samoczynnie odpowiednią końcówkę z danej podstawy, potem sięgała po część, którą trzeba było zamontować, a dopiero potem wijąc się i bucząc charakterystycznie wkręcała się do wnętrza samochodu jakże sprytnie omijając już zamontowane części w postaci chociażby ram szkieletu. Wchodziła przez okno, by po kolejnych wygibasach przyczepić coś do podsufitki. Niesamowite wrażenie, gdy robot w postaci takiego wijącego się wysięgnika sprawnie i szybko, a co najważniejsze bez muśnięć na przeszkodach wyłaził z wnętrza pojazdu by udać się na podstawkę po zmianę końcówki. Wszystko było na tym stanowisku zaplanowane z taką elektroniczną i czasową precyzją, że aż dziw brał do jakiego stopnia nauka może zdominować świat.



Zrobiliśmy zapewne ponad kilometr spacerując sobie powoli alejkami miedzy stanowiskami. Na koniec oglądaliśmy tę część hali, w której po przebyciu specjalistycznych stanowisk, pojazdy oczekiwały gotowe do odbioru. Przez szyby oglądaliśmy stanowisko, na które wjeżdżał pojazd już przy pomocy zwykłego kierowcy i sprawdzane były komputerowo wszelkie układy mechaniczne. Rolki i taśmy na podłodze z różnymi rodzaju wałkami symulowały jazdę po różnej nawierzchni drogi. Począwszy od brukowanej kostki kocich łbów z niesamowitymi wybojami, a zakończywszy na gładziutkiej asfaltowej powierzchni autostrady.



Zabronione było i naprawdę nie wiem dlaczego, zwiedzanie lakierni. Akurat sądziłbym, że technologia, którą tu widzieliśmy była znacznie cenniejsza, od sposobu w jaki narzuca się lakier na karoserię choć pozory mogą mylić i właśnie w lakierni został wykorzystany najbardziej drogi czy najefektywniejszy patent pracy robotów i ludzi. Lakierni nam nie pokazano.



Gdyby nie obszerność terenu, który oglądaliśmy zmęczenie byłoby mniejsze, a co za tym idzie nie ulatywało by z każda chwilą zainteresowanie tematem. Ale nikt nie przeskoczy od dawana znanej prawdy, że żeby czymś się interesować, nie można się tym, a nawet czymś tylko pośrednio z tym związanym, męczyć.



Na kilkanaście minut przed 16, a wiec na prawie dwie godziny, które minęły od początku łażenia po hali, dotarliśmy do budynku administracyjnego, a następnie do pomieszczenia na drugim piętrze, w którym zostawiliśmy plecaki. Padło jeszcze kilka pytań do organizatorów naszego zwiedzania z ust tych najbardziej zainteresowanych tematem (a więc najmniej zmęczonych) i bez siadania już przy stołach zeszliśmy na dół. Podziękowawszy ekipie z fabryki za pokazanie cudownego świata robotów i technologii produkcji Volksvagenów wyszliśmy z budynku i udaliśmy się na przystanek linii 66. Czekaliśmy kilka minut, bo już o 16:07 realizowany był kurs w kierunku centrum.






4




Autobusem linii 66 dojechaliśmy do przystanku pl. Wiosny Ludów. Ulicą szkolną przeszliśmy do Starego Rynku, gdzie znajdowała się restauracja Sphinx będąca naszym obiadowym tamtego dnia celem. Oczywiście przed dotarciem do restauracji czterdziestoosobowa grupa zwiedzająca fabrykę Volksvagena podzieliła się na mniejsze podgrupki - nie wydaje mi się, że Sphinx mimo swojej obszerności wnętrza mógł jednocześnie przyjąć taką zagłodzona gromadę.



W restauracji spotkaliśmy kilka osób z tych, które drogą losową nie dostały się do poprzedniego punktu wycieczki. Z kolei wychodząc minęliśmy przy jednym stoliku usytuowanym przy wejściu kilka osób, które dotarły po nas. Słowem większość członków wycieczki wybrała właśnie tę restaurację w porze obiadowej, co potwierdza powszechnie już panujące zdanie, że sieć Sphinxa cieczy się w Polsce niesamowitym powodzeniem.



Po obiedzie kilkuosobowa grupa, w której spędzałem pobyt w Poznaniu zaplanowała wycieczkę linią Poznańskiego Szybkiego Tramwaju, odwiedzenie hipermarketu przy Szymanowskiego w celu dokonania tanich zakupów przed wyjazdem za granicę, w tym tego jednego szczególnego - 20 kartonów papierosów. Papierosy owe były formą zapłaty dla ciotki Krzyśka z Berlina, która mieszkając tam na co dzień zgodziła się stanąć w długaśnej kolejce do Muzeum MoMA, które akurat prezentowało swoje zbiory w Berlinie i zakupić dla nas bilety ze zniżką grupową. Ta koleżanka poprosiła o zapłatę w papierosach, twierdząc - oczywiście słusznie - że będzie to opłacalne zarówno dla nas jak i dla niej. W związku z tym, ze papierosy w Niemczech sięgnęły już cen rzędu 20 zł za zwykłą paczkę otrzymanie przez nią 20 kartonów zapewniało jej palenie na długi czas, a nam pozwalało zaoszczędzić kilka groszy na biletach do Muzeum. Jeszcze inaczej mówiąc zapłacenie przez ciotkę Krzyśka za 20 kartonów papierosów kwoty równoważnej biletom do MoMA było niezłym zyskiem; natomiast z naszego punktu widzenia, czyli na złotówki przeliczając, bilety kosztowały więcej niż papierosy. To są zalety handlu wymiennego, że każdy coś kupuje i jednocześnie każdy na tym zyskuje.



Ze Starego Rynku przeszliśmy ulicami: Góra Przemysława, Franciszkańską, Lugardy i przez Paderewskiego do pl. Wolności, gdzie wsiedliśmy w tramwaj linii 13 do Mostu Teatralnego. Tu przepuściliśmy zatłoczoną 15 i wsiedliśmy w niskopodłogową Tatrę na 12. W 12 było tylko odrobinę luźniej niż w 15, ale takim rozumowaniem wygodnego pasażera czekalibyśmy pewnie z pół godziny na przystanku Most Teatralny, gdybyśmy w nią nie wsiedli.Zasadniczo nie spieszyło się nam bardzo, ale po zakupach i odwiedzeniu PeSTki mieliśmy jeszcze w perspektywie posiedzenie nad Jeziorem Maltańskim.



Na pętlę Os. Jana III Sobieskiego dotarliśmy niewiele po godzinie 19. Wpadłem na pomysł, ze skoro jesteśmy wycieczką transportową o oficjalnym przebiegu i aktualnie jest nas w grupce tylko 11 osób, to może by udało się do tej go oficjalnego przebiegu dołożyć jeszcze jeden obiekcik transportowy z organizowanym na poczekaniu zwiedzaniem. Poprosiłem Krzyśka i razem udaliśmy się na ekspedycję pętli. Gdy weszliśmy w korytarzyk, dostrzegłem samych panów w roboczych ubrankach świadczących o ich zatrudnieniu w branży technicznej, raczej bezpośrednio przy taborze czy elementach infrastruktury. Nie wyglądali, w każdym razie, na osoby, które w tym budyneczku murowanym mogą o czymś zdecydować, więc spytałem wychodzącego akurat z toalety:
- Przepraszam, z kim możemy dwa słowa wymienić? Zapytać... kto tu jest kierownikiem tego ładnego obiektu? - Dziwiłem się jednocześnie, że zdążyliśmy już postać 3 minuty wewnątrz a nikt, mimo że nas widziano, nie zainteresował się jeszcze po co i dlaczego tu weszliśmy.
- Tu - powiedział krótko i bez zdziwienia mężczyzna wskazując jednocześnie wejście do pomieszczenia usytuowanego z lewej strony pomieszczenia.
Weszliśmy. W głębi siedział przy biurku z komputerem mężczyzna w marynarce. Gdy podeszliśmy, powiedziałem:
- Dzień dobry! Kłaniamy się z Zarządu Transportu Miejskiego w Warszawie i z Wydziału Transportu Politechniki Warszawskiej. Uczestniczymy właśnie w wycieczce transportowej i w wolnym czasie przyjechaliśmy zobaczyć linię szybkiego tramwaju. Jest prośbeczka... czy byłaby możliwość żeby w kilka osób zobaczyć pracę tej ekspedycji, sterowanie ruchem tramwajów?
- A ile jest osób? - spytał spokojnym głosem i spoglądając na nas po raz kolejny, pracownik MPK.
- 10 albo jedenaście, może w dwóch grupkach byśmy zajrzeli. Tylko na chwilę, tak żeby zobaczyć sterowanie na pętli, ten programik w komputerze. Ludzie się tym, interesują, my z resztą też.
- No dobrze, niech będzie.
- To co, w dwu grupkach wejść?
- Jak chcecie. Możecie się zmieścić naraz, ale nie wszyscy będą wtedy widzieć z bliska.
- No to wejdziemy wszyscy jednocześnie jeśli możemy, bo nie chcemy panu zajmować, tak bez wcześniejszego uprzedzenia, zbyt wiele czasu.
- Dobrze - odpowiedział kierujący ruchem tramwajów i odprowadzając nas wzrokiem do drzwi wrócił do myszki, za pomocą której ustawił możliwość wjazdu na pętlę dla zbliżającego się właśnie do niej tramwaju.



Wyszliśmy i przywołaliśmy czekających na peronie pozostałych członków grupy. Weszliśmy do ekspedycji i ścisnęliśmy się przed i po bokach ekranu monitora. Pracownik MPK zaprezentował na przykładzie wjeżdżającego akurat na tor przyperonowy pociągu, działanie programu. Właściwie to zaskoczony byłem wielkością tego programu. Malutki. Prosty. Schematyczny. Zapewne łatwy w obsłudze. Na ekranie wyświetlony był schemat układu torowego z punktami symbolizującymi sygnalizatory. Program nie wyklucza możliwości wjazdu na tor zajęty, co jest w ruchu szynowym najczęściej wykorzystywaną i najważniejszym elementem zabezpieczenia ruchu. Ale jak wiadomo w ruchu tramwajowym nie musi być takich obostrzeń jak w ruchu kolejowym ze względu na znacznie mniejsze prędkości ruchu. Z resztą nie umożliwianie wjazdu na tor zajęty na pętli tramwajowej jest bezzasadne i mogłoby tylko utrudniać płynność ruchu. Zatem można pokusić się o stwierdzenie, ze takie sterowanie na pętli tramwajowej jest troszeczkę na wyrost. Prawdopodobnie w pełni zostałoby wykorzystane w przypadku uruchomienia jakichś specjalnych linii, które spowodowałyby gwałtowny wzrost liczby pociągów na godzinę przejeżdżających przez pętlę, w celu zabezpieczenia płynności i drożności pętli. Ale przy zwykłych warunkach ruchu bez zakłóceń system ogranicza się wyłącznie do przekazywania motorniczemu informacji, na który ma wjeżdżać, co i tak nie jest konieczne bo w rozkładach ustalone są góry przyporządkowania torów do linii. Należy zaznaczyć, że na ścianie ekspedycji, na tej, która jest ustawiona przodem do peronów, znajduje się elektroniczny wyświetlacz przekazujący pasażerom informację, który tramwaj odjedzie pierwszy i za ile minut to nastąpi.



Padło jeszcze kilka pytań podczas kwadransowego pobytu na ekspedycji pętli na Sobieskiego. Między innymi:
- Czy wykorzystywane są tory odstawcze na szlaku?
- Tory są wykorzystywane w przypadku jakichś awarii. Skład jest spychany na bok i w nocy zabierany do zajezdni.
- Czy na odcinku szybkiego tramwaju są jakieś czujniki, które podają tu sygnał, że jest jakieś wstrzymanie ruchu czy inne zakłócenie?
- Nie, nie ma. Motorniczy do centrali się zgłasza i stamtąd spływają informacje tutaj. Co 200m są takie aparaciki przy torowisku, z których motorniczy może zgłosić co się stało.



Przyznam szczerze, że rozwiązanie ciekawe - jak punkty SOS na autostradzie - ale nie widziałem takiego elementu, który mógłby przypominać taki aparacik umożliwiający kontakt z centralą. Może niedokładnie patrzyłem, a może od niedawna zostały zamontowane.



Podziękowaliśmy ładnie panu życząc miłego dnia i przyjemnej dalszej pracy po czym opuściliśmy ekspedycję i wsiadłszy w 14 przy zewnętrznym peronie ruszyliśmy na południe.



Z przystanku Szymanowskiego było najbliższe dojście do Tesco, wobec czego na nim właśnie wysiedliśmy i po przejściu najpierw wiaduktem z przystanku tramwajowego, a potem pod jezdnią i skrzyżowaniem dotarliśmy do sklepu. Rozdzieliliśmy się i każdy ruszył z koszykiem w swoją stronę, a niektórzy zostali poza terenem spożywczym. Umówiliśmy się, ze będziemy się zbierać po załatwieniu sprawunków przy wyjściu za kasami. Najdłużej mi się zeszło ze wszystkich, którzy weszli do środka. Największego opóźnienia doznałem zapytawszy miłą panią, pracowniczkę hipermarketu o półkę z konserwami. Sam wcześniej przeszedłem prawie wszystkie rzędy w okolicy, w której powinny się znajdować, ale nie znalazłem, Pani dokończyła sznurowanie rolek i bąknąwszy coś pod nosem dała do mi zrozumienia, żebym poczekał. I poczekawszy prawie 10 minut, zrezygnowałem. Jadąc sąsiednim korytarzem spotkałem zmachaną kobietę i usłyszałem:
- Przy rybach są! Przy rybach!
I były! przy rybach były piękne, lśniące puszeczki z różnego rodzaju mielonkami, konserwami i pasztecikami. Wybrałem odpowiednie i ruszyłem do kasy. Kolejki jak zwykle w takich śmiesznych obiektach do prawie wszystkich kas były jednakowe - na 4 osoby. Ale należało oszacować - celem rozeznania ile czasu będzie się czekać w danej kolejce - co poszczególne osoby mają w koszykach, co wyłożone jest na taśmę przy kasjerce i co właśnie na niej ląduje.



Gdy dotarłem wreszcie do znajomych, musieliśmy jeszcze poczekać na Anię, która udała się do toalety. Ale najgorsze w tym wszystkim była informacja, którą zakomunikował mi Krzysiek:
- Musimy jechać do Macro. Tu nie ma papierosów.
- Jak to nie ma? Papierosów? - spytałem niezwykle zdziwiony.
- Takiej ilości nie ma.
- Oo?! W hipermarkecie?
- No! Po pierwsze nie ma takiego gatunku o jaki prosiła mnie ciotka. Po drugie przy większości rodzajów może i by się ilość uzbierała, ale w paczkach na sztuki, to jest nie w kartonach.
- Rany - nie kryłem wielkiego oburzenia. - To przecież właśnie tu powinno być tego jak na skalę hurtową. Trudno. Lecimy?
- No tak - wtrącił Maciek - Jest już Ania.



Weszliśmy zatem na przystanek i podjechaliśmy na południe do Serbskiej. Weszliśmy na górę i na odległość jednego przystanku autobusowego, poprzecznie względem trasy tramwajowej, było już widać Macro. Zbliżała się już 22, więc zaczęły rodzić się w nas obawy czy aby jest jeszcze czynne. Na górze zapadła decyzja, ze do sklepu dojdziemy już pieszo, bo czekanie na autobus nic by nie przyspieszyło. Dziewczyny i kilku chłopaków oznajmiło, ze poczekają na nas na przystanku tramwajowym.
- Dobra - powiedział Krzysiek. - To kto idzie?
Gdy zaczęliśmy formować czteroosobową grupę idąca po papierosy (Krzysiek, Maciek, Jędrzej i ja) odezwała się Gosia:
- Może zostawicie bagaże, plecaki? Po co macie je dźwigać tam?
- No. To dobry pomysł - powiedział Maciek.
- Chociaż te torby z Tesco... - dodała Gosia i pozostający przyjęli od nas pakunki, po czym zeszli na ławki zlokalizowane w pobliżu zjazdu zaprojektowanego dla ułatwienia poruszania się osób niepełnosprawnych.



Nie wchodziłem z kolegami do sklepu, gdyż po drodze wykonałem telefon do dziewczyny i jak się okazało rozmawiałem na tyle długo, że oni zdążyli niemalże wrócić z pakunkiem, a ja dopiero co skończyłem gadać. I niech mi ktoś powie, że się nie stęskniliśmy!



Bardzo ciekawie prezentowało się opakowanie, które na specjalną prośbę koledzy otrzymali w Macro. 20 kartonów papierosów ułożyli ładnie w tekturowym pudełku po wódce. Wyglądało to jakby nieśli niezłą partię mocnego alkoholu. tak też zareagowali czekający na nas na przystanku, ale oczywiście szybko zorientowali się, że mimo wyraźnych zapewnień ze strony dźwigających, że jest to wódka, wszystko było tylko żartem.



Pudełko to na zmianę nosił Marek i Jędrzej. W tramwaju linii 1, którym jechaliśmy z Mostu Teatralnego w stronę Maltanki, wykorzystałem je jako siedzenie. Jestem przekonany, że gdyby w środku nie było papierosowych kartonów tylko flaszki wódki, nie byłoby ono takie wygodne. 1 dojechaliśmy do przystanku Majakowskiego. Gdy grupa przeszła przez jezdnię, poczekali na mnie chwilę, bo przebiegłem na drugą stronę skrzyżowania w celu stwierdzenia godziny odjazdu autobusu nocnego do Kaponiery. Tam o północny była zaplanowana zbiórka i wypadało być punktualnie. Na przystanku nie było rozkładu. Klapa! Na przejściu spotkałem dwu jegomości z puszkami piwa, przez co oszacowałem, że jest duże prawdopodobieństwo, iż o komunikacji nocnej będą co nieco wiedzieć. I wiedzieli.
- 31 będzie na następnym przystanku. Trzeba przejść Jana Pawła do Ratajów.
- To tędy nie jeździ? - spytałem zdziwiony. Sądziłem, że brak jakiegokolwiek rozkładu na słupku nie był jednoznaczny z tym, ze 31 już tędy nie kursuje.
A z planu wynika, że 31 już t ę d y jeździ. - Powiedziałem wskazawszy na jezdni i kierunek w stronę Ronda Rataje.
- Eee... - chyba jakaś zmiana była - powiedział jeden z kolegów z puszką piwa patrząc podejrzliwym spojrzeniem na drugiego.
- No w każdym razie dopiero od Ronda Rataje jest. - dodał drugi.
- Dzięki, miłego picia życzę i wieczoru! - dodałem udawszy się już w stronę mojej grupy.



Gdy ja rozpytywałem o możliwość dojazdu do Kaponiery grupa natknęła się na Justynę z Mirkiem i Wojtkiem. Nie mieli za bardzo ochoty dołączyć do nas na posiedzenie na Maltance, gdyż twierdzili, ze już w ciągu dnia tu byli. Ale po kilku chwilach namowy zdecydowali się iść z nami. Usiedliśmy na ławkach zlokalizowanych w pobliżu podestu sceny, zaraz na brzegu Jeziora Maltańskiego. Średnio co druga osobna wyjęła piwko - kontrolnie jedno, nie więcej, bo wiadomo, ze potem może być problem z korzystania z toalety w autokarze.



Na Maltance siedzieliśmy od 22 z minutami do 23:10, kiedy to z przystanku Majakowskiego pojechaliśmy zjazdowa na Starołęke jedenastka i po 2 minutach (upewniwszy się jeszcze u motorniczego czy nasza prawie piętnastoosobowa grupa dojedzie tam gdzie chce) znaleźliśmy się na Rondzie Rataje. Bałem się powiedzieć o tym pozostałym, ale kątem oka dostrzegłem z miejsca, z którego potencjalnie powinien ruszać nasz nocny, jakiś autobus odjeżdżający pospiesznie. Niestety nie myliłem się, bo gdy porozmawialiśmy chwilę z dyspozytorem pętli Rataje (to ta stosunkowo nowa z peronami i zadaszeniem eksploatowana wyłącznie przez MPK Poznań), ten podał nam odjazd najbliższego 31 do Kaponiery. 27 minut. Dotarłszy na przystanek, zauważyliśmy, że pasuje nam również autobus 32. jadący minutę po 312, ale za to krótszą trasą, wobec czego na Kaponierę - tak jak powinny ze względu na skomunikowanie - docierały razem.



20 minut spędziliśmy na i pod sklepem na sąsiedniej stacji benzynowej. W pewnej chwili dostrzegliśmy skręcający na rondzie nasz autokar. Machaliśmy, by ewentualnie zatrzymać kierowców i podjechać już na miejsce zbiórki autokarem, ale pędząc ulicą Bolesława Krzywoustego nie dostrzegli nas stojących na terenie stacji. Na przystanku oczekiwaliśmy wespół z grupą młodych Poznaniaków, którzy ze względu na liczność naszej grupy, nie mogli podskoczyć próbując wywołać bójkę. Nie mieli zresztą takiego zamiaru, Byli bardzo przyjaźnie nastawieni. Gdy jeden z nich rzucił na chodnik papierek, pozostali naskoczyli na niego słowem i popychaniem, mówiąc, że tak się nie roboli, że to wstyd i powinien natychmiast posprzątać. Narobili chłopakowi wstydu, bo po kilku minutach - gdy był już bardzo czerwony - podniósł wreszcie papierek i wyrzucił do kosza.



Na Rondzie Kaponiera wysiedliśmy zgodnie z planem o 23:57. Przeszliśmy na drugą stronę skrzyżowania, przez co na miejscu zbiórki znaleźliśmy się o 23:59. Nikogo nie zastaliśmy. Na dole, wgłębi ulicy Dworcowej widać było stojący nasz autokar, gdzie najpewniej wszyscy wycieczkowicze już dotarli. Gdy mieliśmy i my tam ruszać, do Krzyśka zadzwonił telefon i jeden z kolegów ustalał z nim, gdzie jego grupa ma trafić. W związku z sytuacją zostałem jeszcze z Krzyśkiem w obrębie skrzyżowania i gdy pozbieraliśmy wreszcie wszystkich dzwoniących co chwilę do Krzyśka, udaliśmy się do autokaru. Za nami dostali jeszcze tylko kilku spóźnionych. Zgodnie z projektem - czyli zbiórka o północy, a odjazd 0:30, ruszyliśmy z dworca Letniego (bo tak nazywali Dworcową miedzy dworcem Głównym PKP, a Mostem Uniwersyteckim, kierowcy.



Zamknęliśmy, zająwszy miejsca w autokarze, wrażenia czwartkowe. Zamknęliśmy też wrażenia, które miały nam towarzyszyć podczas tej wycieczki po polskiej stronie. Z Poznania wyjechaliśmy na trasę w kierunku Świecka i gdybyśmy mieli odpowiedni sprzęt w autokarze w postaci wyświetlacza z kierunkiem trasy, pojawiłby się na nim teraz jeden wyraz: BERLIN.


ADAM SZUBA

POWRÓT DO SPISU ARTYKUŁÓW



KONTAKT: trasbus@o2.pl.